Gdy spojrzałem na to, co się działo w internecie po meczu Polski z Walią, mam przekonanie graniczące z pewnością, że ta drużyna nic na Euro nie osiągnie. A to dlatego, że nie musi. Nie w takiej atmosferze, gdzie awans, który w takim kraju jak nasz powinien być obowiązkiem, fetowany jest jak przełomowy sukces – pisze Michał Kiedrowski.

Najpierw uporządkujmy fakty. Nie wygraliśmy z Walią w sensie piłkarskim. Udało nam się jedynie lepiej wykonywać rzuty karne. Pokazaliśmy umiejętność, która z pewnością jest użyteczna, ale ostatni raz mogliśmy ją wykorzystać osiem lat temu i mam duże wątpliwości, czy przez następne osiem lat będzie kolejna okazja. Na pewno nie w pierwszych trzech meczach Euro 2024. W meczach grupowych karnych po remisie się nie strzela. To małe przypomnienie dla tych, którzy zachwycali się znakomitą egzekucją “jedenastek” przez Polaków i mogli o tym zapomnieć.

Polska udowodniła, jak niewiele trzeba zrobić, by pojechać na Euro

Rozumiem wielkie emocje i ich erupcję, gdy Wojciech Szczęsny obronił rzut karny, ale apeluję, by kierować się rozumem przy ocenie rzeczywistości. A rozum podpowiada mi, że to, co wydarzyło się we wtorek, to tylko uniknięcie katastrofy i kompromitacji, a nie żaden przełomowy sukces. Nigdy wcześniej Polska nie musiała zrobić tak mało, by awansować na wielki turniej.

Na Euro grają 24 zespoły spośród 55 członków UEFA. A jak odejmiemy od tego zawieszoną Rosję i kraje ludnościowo mniejsze od powiatu garwolińskiego, to okazuje się, że teoretycznie wystarczy być lepszym od jednego z pozostałych członków UEFA, bo awansuje co drugi. Ale nie kończmy tu tej wyliczanki. Są kraje, które traktują piłkę nożną po macoszemu i nie marzą nawet o czymś takim, jak awans. Choćby Litwa, Łotwa czy Estonia albo jeszcze Luksemburg. Są też państwa takie jak Armenia, Azerbejdżan czy Izrael, które mają potężne problemy wewnętrzne i piłka nożna schodzi tam na dalszy plan. W tej grupie byłaby też Ukraina, ale jej akurat awansować się udało.

Naprawdę nie trzeba wiele robić, by pojechać na rozdęte do granic możliwości Euro. I wszystko, co zrobiła reprezentacja Polski w tych eliminacjach, to udowodniła tę właśnie tezę. Można być gorszym od Czech i Albanii. Można zdobyć w dwóch meczach z Mołdawią jeden punkt. Można nie oddać w meczu z Walią ani jednego celnie strzału, a i tak się awansuje na Euro. Takie są przepisy, takie są okoliczności.

Piłkarze chcieli się przez eliminacje prześlizgnąć, i się prześlizgnęli

Nie mam najmniejszych pretensji do piłkarzy. Chcieli się prześlizgnąć przez te eliminacje, i się prześlizgnęli. Na koniec dnia okazało się, że wystarczy mieć Szczęsnego w bramce i trochę szczęścia, gdy Walijczycy nie wykorzystali jednego czy dwóch katastrofalnych błędów polskiej obrony. I już. Zrobione i zarobione. A wszystkim, którzy będą mówić, że Polska prawie na Euro nie awansowała, Lewandowski i spółka mogą zacytować słowa Ripa Wheelera, jednego z bohaterów popularnego ostatnio serialu “Yellowstone”: trudno zmierzyć “prawie”, więc “prawie” nie ma żadnego znaczenia.

A jak jeszcze zawodnicy zerknęli do internetów, a jak jeszcze pogadali z dziennikarzami po meczu, to w ogóle mają już pewność, że można się ślizgać dalej. Wystarczy uniknąć kompromitacji, by polski kibic odkorkował szampana, zaśpiewał “Polska, Biało-Czerwoni” i wyskandował gromkie: “Dziękujemy, dziękujemy”.

Polski kibic jak żona pijaka

Ja bym jednak wolał, żeby polski kibic się bardziej szanował. Żeby pamiętał, że drużyna Michała Probierza tak naprawdę wygrała tylko z Estonią, Łotwą i Wyspami Owczymi. I że od zespołu złożonego w przeważającej części z zawodników pięciu najsilniejszych lig świata lub do tych lig aspirujących wypada wymagać znacznie więcej niż tylko prześlizgnięcie się na Euro. Chciałbym, aby polski kibic nie zachowywał się jak nauczyciel wuefu, który wystawia szóstki od góry do dołu za to, że uczniowie przebrali się w stroje i nie spóźnili się na zajęcia. Albo jak żona, która mężowi zakłada kapcie i podaje obiad, bo on, choć całą pensję przepił, to jednak przyniósł kwiatki.